"Gdzie jest świnka morska?" czyli La Marea- restauracja peruwiańska w Sopocie

Świnka morska jest w zoo i tam zostanie jeszcze długo, ale po kolei...

Na tle innych kuchni narodowych dostępnych w Trójmieście, kuchnia peruwiańska brzmi wyjątkowo egzotycznie. Być może się mylę, ale w dalszym ciągu brakuje u nas szerszej oferty kulinarnej z rożnych stron świata. Zdaję sobie sprawę, że otwarcie takiego lokalu wiąże się prawdopodobnie z większym ryzykiem, niż kuchni "z czterech stron świata", fusion czy kolejnej restauracji włoskiej lub serwującej sushi, której potrawy prawie wszystkim będą odpowiadać. Nasze podejście powoli ulega jednak pewnym zmianom. Robimy się coraz odważniejsi- otwarci na nowe smaki. Coraz częściej widać też rodziców zachęcających dzieci do eksperymentowania z jedzeniem i podejmujących cierpliwe próby wpojenia swoim pociechom, że parówka z frytkami czy nuggetsy z ketchupem to nie jedyne potrawy jakimi  warto się zainteresować. Pozostaje mieć nadzieję, że te zmieniające się trendy sprawią, że lokali z ciekawymi, egzotycznymi i dziwnymi kuchniami narodowymi i regionalnymi będziemy mieli coraz więcej.

A teraz do rzeczy.
W restauracji La Marea gościliśmy dwa razy- za każdym razem dziełem przypadku. Nie jest to kuchnia, którą wybierałabym na co dzień ale taka, do której chętnie będę wracać regularnie.


Od samego początku jesteśmy pod wrażeniem obsługi. Nie miałam jeszcze wówczas planu umieszczania relacji z tej wizyty gdziekolwiek, nie wypytałam więc dokładnie z kim mam do czynienia- być może trafiliśmy na właściciela lokalu, a może na kelnera- nie zweryfikowałam później tych informacji. Tak czy inaczej, pan w średnim wieku z wielką kulturą i profesjonalizmem zajął się nami, zapraszając nas do stolika, podając karty i proponując napoje na początek. Trochę z rozpędu poprosiliśmy o colę, co spotkało się z jego zdecydowanym sprzeciwem i kontrpropozycją w postaci domowej lemoniady. Całe szczęście, bo okazała się przepyszna, bardzo intensywnie limonkowa i orzeźwiająca. 

W międzyczasie na stolik wjechało czekadełko w postaci peruwiańskiego popcornu- cancha serrana. Kto mnie zna ten wie, że poza kawą jestem też głęboko uzależniona od popcornu, nic więc dziwnego, że przekąska bardzo przypadła mi do gustu. Peruwiański popcorn to duże ziarna kukurydzy, uprażone tak, aby pozostały zamknięte. Są baaardzo tłuste, dość twarde (choć nie tak twarde na jakie wygladają) i obficie posypane solą. Jak to bywa z tego rodzaju przekąskami, nie da się przestać ich jeść, dopóki się nie skończą. 

foto: Mocni w Gębie

Chrupiąc popcorn i popijając lemoniadę zajęliśmy się wnikliwym studiowaniem karty i po chwili pojawiło się standardowe pytanie rodem z peruwiańskiej restauracji, czyli: "A gdzie świnka morska?" I tu wdaliśmy się z Panem w ciekawą  rozmowę. Okazało się między innymi, że w świecie bywał, różne dziwne rzeczy jadał i w ogóle jest właściwym człowiekiem we właściwym miejscu. Ale wracając do samej świnki, której w Polsce nie uświadczymy poza sklepem zoologicznym. Spytacie "Dlaczego? Wszak to tradycyjne danie peruwiańskie!". A no dlatego, między innymi, że polskie prawo niestety (stety?) jest jeszcze dość ubogie w regulacje dotyczące niestandardowych dla nas towarów spożywczych i tak samo, jak nie można legalnie podać u nas pieczonego psa, tak samo niespecjalnie można zaszlachtować i upichcić świnkę morską. Pomijając kwestie prawne, import samego mięsa byłby bardzo skomplikowany i kosztowny. Poza tym, włączenie tego rodzaju dania do karty mogłoby być dla restauracji nieopłacalne, bo a ilu z nas, tak szczerze, przychodziłoby do lokalu na świnkę morską? Raczej po zaspokojeniu ciekawości, wrócilibyśmy do dań znanych i bezpiecznych. Ostatecznie ustaliliśmy że świnki morskiej nie ma i pewnie jeszcze długo nie będzie. Jakoś musimy z tym żyć. Jest za to obfitość ziemniaków, kukurydzy, papryczek, ryb i mięsa.

Przy pierwszej wizycie zaczęliśmy od faszerowanego ziemniaka- papa rellena (15zł), który właściwie był formą ziemniaczanego devolaya, nadzianego mielonym mięsem z dodatkami. Podawany jest z pysznym sosem huancaina, który wylizałam do czysta. Za drugim razem jako starter wybraliśmy papa a la huancaina (12zł), czyli de facto to samo połączenie w odrobinę innej formie- plastry ugotowanego ziemniaka w żółtym, łagodnym sosie, z dodatkiem czarnych oliwek, jajka i kolendry. 

Foto: Mocni w Gębie

Do tego zjedliśmy również anticuchos (14zł) czyli szaszłyki z serc wołowych marynowanych w papryce panca, serwowane z pieczonymi ziemniakami i sosem rocoto. Zawsze mam trochę mieszane uczucia gdy przychodzi do jedzenia podrobów. Z jednej strony fascynuje mnie, jak z tych, odpadkowych wręcz, kawałków mięsa można wyczarować tak smaczne i ciekawe dania. Z drugiej wiecznie obawiam się tych wszystkich żyłek, chrząstek i błonek. Mięso na szaszłykach zaskoczyło. Nigdy wcześniej nie jadłam serc wołowych, ale jeśli zawsze tak smakują to żałuję, że zaczęłam dopiero teraz. Struktura mięsa jest właściwie mało podrobowa, bardziej przypominała mi delikatną polędwicę. Charakterystyczny dla wszystkich wątróbek, żołądków i innych nereczek posmak jest jednak wyczuwalny, więc jeśli ktoś nie przepada za podrobami z tego powodu, nie powinien decydować się na to danie. Nam natomiast bardzo smakowało. Bardzo istotna kwestia, na którą zawsze warto zwrócić uwagę jedząc w nowych miejscach: zainteresujcie się stopniem pikantności dania! Nie we wszystkich lokalach umieszcza się w karcie oznaczenia dotyczące ostrości potraw. Wspominam o tym dlatego, że sos do szaszłyków, choć całe szczęście podawany oddzielnie, mógłby prawdopodobnie służyć jako broń biologiczna. Gdyby ktoś postanowił zamaszystym ruchem widelca skorzystać z tego dodatku w większej ilości, prawdopodobnie by umarł. Jest pikantny i dobrze jest być na to przygotowanym. Teoretycznie o takich kwestiach informuje zwykle obsługa, my jednak trochę zagadaliśmy panią i jej umknęło. 

Foto: Mocni w Gębie

Po przystawkach przyszedł czas na dania główne. Przy pierwszej wizycie oboje zjedliśmy smażoną wołowinę w potrawce z zielonych bananów z dodatkiem pieczonej yuki (ok.36zł). Choć samo mięso nie było szczególnie delikatne (nie była to polędwica), całość bardzo nam zasmakowała. Aromatyczna potrawka z zielonych bananów, papryki i cebuli, podana w towarzystwie pieczonej yuki, czyli dość egzotycznie brzmiącego dodatku, to była dobra decyzja. Odwiedzając restaurację po raz drugi wybraliśmy Lomo Saltado (44zł) czyli polędwicę wołową smażoną w pomidorach, czerwonej cebuli i ziołach, podawaną z ryżem, pieczonymi ziemniakami i sosem kreolskim. Mięso było idealne- delikatne, soczyste, każdy kawałek był różowy w środku, ale dobrze dosmażony od zewnątrz. Cała reszta dania, czyli warzywa i sos w subtelny sposób podkreślały naturalny smak polędwicy. Zwróciliśmy przy okazji uwagę, że ziemniaki, które, w różnych formach, towarzyszą praktycznie każdemu daniu, są zawsze bardzo dobrej jakości. 

Foto: Mocni w Gębie

Przetestowaliśmy także potrawkę z kurczaka  w sosie serowo- orzechowym z żółtej papryki chilli Aji De Gallina (29zł). Jeśli miałabym wskazać najsłabsze danie, które zdarzyło nam się tam jeść, to byłby to właśnie ten kurczak. Nie twierdzę, że był niedobry- nie było się w zasadzie do czego przyczepić. Kuchnia peruwiańska dała nam się jednak poznać jako ta, gdzie na pierwszym planie jest smak samych głównych produktów- jeśli jemy potrawkę z wołowiną, to smak samej wołowiny jest tam smakiem dominującym, a cała reszta, włącznie z przyprawami, stanowi tylko przyjemne tło. Kurczak, niestety, sam z siebie, nie jest najbardziej aromatycznym i bogatym w smaki mięsem, dlatego w połączeniu z dość delikatnym i mdławym (choć pikantnym) sosem, sprawiał odrobinę jałowe wrażenie. 

Foto: Mocni w Gębie

Jako dodatek do większości, jeśli nie wszystkich, potraw, występuje pokrojona w cieniutkie piórka czerwona cebula marynowana w soku z limonki z dodatkami. Można ją z powodzeniem zastosować na tej samej zasadzie co marynowany imbir do sushi- przyjemnie oczyszcza kubki smakowe między  kolejnymi kęsami. Bardzo przypadła nam do gustu.
Warto wspomnieć, że o autentyczność dań zawartych w karcie dbają kucharze, którzy są rdzennymi peruwiańczykami.
La Marea pokazała nam coś odświeżającego i prostego. Miło było poczuć smaki poszczególnych składników, które, choć tworzyły spójną całość, nie ginęły w gąszczu dodatków i ogromie przypraw. Tam naprawdę wołowina jest wołowiną. Tylko tyle i aż tyle.

Adres: Sopot
            ul. Bohaterów Monte Cassino 38
            wejście schowane w podwórku
                  więcej informacji o lokalu


Brak komentarzy :

Prześlij komentarz